wtorek, 21 stycznia 2014

Rozdział IV

Spacer

-Chodźmy na spacer-oznajmiła Taso jakby od niechcenia. Zaczynało jej się potwornie nudzić a to nie wróżyło niczego dobrego. Lawliet nic nie odrzekł, tylko zeskoczył z kanapy i podszedł do drzwi. Nasunął na bose stopy parę trampek i z niecierpliwością spojrzał na dziewczynę. Taso roześmiała się i ruszyła za nim. Wyszli z mieszkania, którego drzwi starannie zamknęli na klucz. Zeszli odrapaną klatką schodową na parter. Tam przywitał ich owy staruszek, który przed dwudziestoma minutami przyszedł upewnić się, czy wszystko w porządku. Wyszli na podwórze. Tam przywitał ich zimny wiatr. Pogoda znacznie się zmieniła. Teraz niebo przysłaniała gruba warstwa popielatych chmur, które co chwila złowrogo pomrukiwały. Ruszyli posępną ulicą. Nagle zaczął padać deszcz. Lawliet uśmiechnął się. Od zawsze uwielbiał spacery w deszczu, jednak to miejsce wydawało mu się dziwnie znajome. Skręcili w małą uliczkę. 
-Poznajesz?-powiedziała Taso wskazując budynek obok, którego przechodzili. Lawliet podniósł wzrok, a gdy napotkał widok starego, rozpadającego się budynku posmutniał.
-Wammy's House-wymamrotał wbijając wzrok w swoje buty. Teraz dokładnie wiedział, gdzie są, ale dlaczego ona zaprowadziła go akurat tu? L skierował wzrok na twarz dziewczyny.-To tutaj się wychowałem-sprecyzował.

Lawliet siedział na ławce w parku i obserwował gołębie krzątające się u jego stóp. Co chwilę dorzucał im małe kawałki bułki, którą akurat usiłował zjeść. Nagle wszystkie poderwały się do lotu. Lawliet skierował w ich stronę swoje smutne spojrzenie. Znów był sam. Kilka dni temu dotarła do niego wieść, że jego rodzice zginęli w wypadku samochodowym, a że nie zapłacili zaległego czynszu chłopiec musiał opuścić mieszkanie. Pozwolono zabrać mu jedynie kilka drobiazgów takich jak zegarek jego ojca, kilka starych zdjęć i jego ulubionego, pluszowego misia. Teraz pięciolatek siedział na ławce w parku, która od kilku dni służy mu za dom. Pewna kobieta zlitowała się nad nim i dała mu kilka funtów, by mógł zakupić coś do jedzenia. Kupił jedynie bułkę, której i tak nie mógł w siebie wmusić. Nagle obok niego przysiadł się siwy mężczyzna przyodziany w czarny płaszcz. Obdarzył go ciepłym spojrzeniem. Siedzieli obok siebie w milczeniu. Żaden z nich się nie odezwał nie chcąc mącić spokoju drugiego. Po chwili ponownie zaczęły zlatywać się gołębie, tym razem jednak nie chciały podejść bliżej niż dwa metry od ich stóp. L znów posmutniał. Teraz nawet jego "przyjaciele" nie chcą jego towarzystwa. Starzec widząc to uśmiechnął się i wyciągnął z torby woreczek z ziarnem dl ptaków. Włożył do niego rękę i rozsypał ziarno dookoła. Po chwili pojawiła się cała chmara ptaków.
-Trzeba wiedzieć jak je zachęcić-zaśmiał się mężczyzna.-Przykro mi z powodu Twoich rodziców-powiedział. Lawliet otworzył szeroko zdziwione oczy.
-Skąd pan wie?-spytał niepewnie L
Staruszek uśmiechnął się.
-Słyszałem też, że straciłeś dom. Pozwól, że znajdę ci nowy-powiedział wstając z ławki. L przełknął ślinę i podążył za mężczyzną. Ruszyli szarą ulicą, by w końcu zatrzymać się przy wielkiej bramie z napisem ,,Sierociniec Wammy's House"...

-Dlaczego mnie tu przyprowadziłaś?-spytał po chwili urywając swoje przykre wspomnienia. Nigdy nie lubił swojej przeszłości.
-Wybacz. To nie było celowe. -skłamała.
-Masz rację. już dawno powinienem się tu pojawić-powiedział kierując się w stronę ogromnej bramy.
-Możesz przeżyć lekki szok-powiedziała dziewczyna. L zatrzymał się i spojrzał na nią ze zdziwieniem.-Umarłeś sześć lat temu...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz